Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na odgłos trąbki nadjechali niebawem fornale z saniami, wciągnięto na nie dzika, dobyto butelki i przekąskę i zaimprowizowano naprędce śniadanie.
— Ale gdzie Ludwik?
— Gdzie Ludwik? — zapytano — wszak do niego tryumf należy w połowie; on dzika obszedł, on go wypatrzył, wypędził go na nas.
Zaczęto trąbić w nadziei, że się stary gajus odezwie — ale napróżno. Z daleka tylko, bardzo z daleka, dochodziło przytłumione szczekanie psa.
— To, proszę wielmożnego pana, Kruczek tak ujada — odezwał się fornal; — ja zaraz jego ujadanie poznam.
— Jaki Kruczek?
— Adyć Ludwikowy pies; on za nim łazi jak cień, on nie odstąpi go ani na moment.
— Może się staremu jakie nieszczęście przytrafiło? możeby tam dojechać do niego?
— Ej nie — ozwał się fornal — co jemu może się przytrafić? On w lesie mądrzejszy, niż inszy w chałupie, ślepie ma jak jastrząb, a ze swojej strzelbiny to może w lot komarowi lewe oko wystrzelić i prawego bestya nie trąci.
Zaczęto mówić o czem innem i czekano powrotu gajowego. Nagle wśród ciszy leśnej dało się słyszeć głośne chrapanie i myśliwi ujrzeli z daleka, jak przez wązką leśną drożynę pędził Ludwik. Tłusty mierzyn, zmuszony do forsownego galopu, spuścił łeb ku ziemi i sapał jak stary miech kowalski. Ludwik puścił mu cugle na kark, a obydwiema rękami przytulał do piersi jakiś przedmiot,