Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Myśliwi, gotowi do strzału, wstrzymali w sobie oddech. Ten i ów obejrzał się ostrożnie, czy w blizkości niema jakiego pieńka, za który możnaby się schronić w razie niebezpieczeństwa.
W gęstej łozie zrobił się szum i łoskot, dzik, wściekły ze złości, tocząc pianę z otwartego pyska, w którym świeciły kły białe, przedzierał się przez zarośla, a zawzięte psy rzucały się na niego, wpijając mu zęby w nogi i krwawiąc uszy. Od czasu do czasu odyniec obruszył się, machnął łbem potężnym i pies rozpłatany padał z przeraźliwem skomleniem.
Dwa strzały zraniły mu kark; zwierzę z wściekłości i bólu szalało, pędząc wprost na linię myśliwych.
Linia ta w jednej chwili została złamana, trwożliwi powskakiwali na pnie, inni po kilku niefortunnych strzałach pochowali się za drzewa, a dzik pędził wprost na właściciela lasu.
Był to człowiek stary, z wielkimi siwymi wąsami, groźnem spojrzeniem. Spokojny, nieruchomy, z twarzą przyłożoną do strzelby, stał on na drodze szalejącego zwierza i przypuścił go do siebie na piętnaście kroków. Dzik schylił łeb do ziemi i jednym susem byłby zwalił z nóg śmiałego myśliwca, lecz celny strzał ugodził go jak piorun w samo serce i zwierz padł prawie tuż przy nogach starego myśliwego.
— Wiwat, wiwat! — huknęli z całej piersi myśliwi — to mi gracz dopiero!
I zaczęły się winszowania, oglądania, podziwiania krwi zimnej i trafności strzału.