Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

prowadził myśliwych na pewno, gdyż wiedział, że mu się zwierz nie wymknie.
Konie biegły raźno, parskając i podnosząc kopytami tumany śniegu; myśliwi rozmawiali półgłosem, opowiadając sobie, nie bez ubarwień pewnych, różne zdarzenia łowieckie, i ani się spostrzeżono, jak wjechano w las stary, szumiący, poważny, pełen tajemniczych szmerów i szeptów.
Od śniegu oślepiającej białości odskakiwała ciemno-zielona, prawie czarna barwa sosnowych igieł, z których przy lada poruszeniu wiatru spadał brylantowy deszcz śnieżnych kryształków.
Stary Ludwik zalecił milczenie i ciszę, porozstawił na stanowiskach strzelców, a sam, wziąwszy psy na smycz, pokłusował w kierunku upatrzonego legowiska.
Myśliwi, trzymając broń do strzału gotową, z odwiedzionymi kurkami, wytężali wzrok, patrząc w gęstą łozę, z której spodziewali się, że zwierz lada moment wyskoczy.
Przez dobry kwadrans panowała cisza grobowa, nieprzerywana ani jednem słówkiem, ani westchnieniem nawet, tylko wiatr szumiał wśród konarów, albo nadłamana gałęź skrzypnęła pod ciężarem śniegu.
Nareszcie w owej łozie gęstej nagle dało się słyszeć szczeknięcie jedno, drugie, dziesiąte, a potem cały chór grubych, dźwięcznych głosów. To ogary ujadały zawzięcie, skomląc, rzucając się na nieprzyjaciela, który nie chciał legowiska swego opuszczać.