Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szary, dość duży, którego z daleka niepodobna było rozpoznać.
— Co to? co to? — zapytano — co on za zwierza upolował?
Mierzyn, dopadłszy do sani, osadził się jak wryty. Ludwik zeskoczył z siodła i zawołał:
— O la Boga, wielmożni panowie, ratujcie!... Zdaje się żyje jeszcze...
To mówiąc, rozwinął chustkę szarą i oczom zdziwionych myśliwych ukazała się dzieweczka, sześcioletnia może, z czarnymi włosami jak krucze skrzydła, o ślicznych, regularnych rysach; ale twarzyczka jej, posiniała od zimna, była martwa prawie, rączyny sztywne jak u trupa.
Właściciel lasu rozłożył futro na saniach, położono na niem dziecko, roztarte mu śniegiem nogi i ręce, a w usta wlano trochę wina. Na śliczną twarzyczkę wystąpiły kolory, lecz dziecina natychmiast w głęboki sen zapadła.
— Gdzież ją znalazłeś, Ludwiku? — zapytano.
— Ot, wielmożny panie — odpowiedział stary, — jak jeno psy dzika ruszyły, ja patrzę, a mego Kruczka niema, poleciał bestya i szczeka gdzieś, tak naszczekuje, aż strach; myślałem, że na warchlaka trafił i ujada. Że tu już psy ruszyły i wiedziałem że dzik na panów wyjdzie, takem pojechał za Kruczkiem... Patrzę, coś czarnego pod drzewem... Chciałem strzelić! — Matko Boża, aż mnie mróz przechodzi po skórze! ale mnie coś tknęło... podjeżdżam, patrzę... dziecko. — Skąd ty? co za jedna? a ona nic, jeno później powiada — Hania... sierotka... macocha... i — kaput! zwiesiła główkę, jak postrzelona