Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dlaczego nie? Już się nawet na to zanosi, a dzisiejsza podróż Mojsia ma z tem ścisły związek; bo i to wiedzieć trzeba, że Mojsie nie idzie z próżnemi rękami, on coś niesie.
Chociaż rzecz ta dała się schować w małej kieszeni kamizelki, jest ona jednak duża, bardzo duża...
Cóż to za rzecz?
Na pozór tyle co nic. Kawałek szarego papieru, a na nim dziesięć wierszy korespondencyi. Krótko mówiąc: list... ale jaki list!
To cała historya! Należy ją opowiedzieć w krótkości, może ona się bowiem przydać autorowi biografii Mośka Pomeranza.
Mojsie jest człowiek biedny, można powiedzieć nawet że łapserdak, ale z porządnej familii. Ma on krewnych prawdziwych „more morajne,“ kupców takich, którzy obracają tysiącami, często jadają mięso, a jak się wystroją na szabas w atłasowe kapoty, to bije od nich blask, jak od siedmiu świeczek groszowych, a w oczach jaśnieje im taka pyszność, jak gdyby zamiast kaszy z gęsim smalcem, jadali perły gotowane w roztopionem złocie. Mojsie, jak dotąd, nie miał nic z tych bogatych familiantów, ale trzymał się ich boku. Człowiek to ma taką naturę, że lubi się garnąć do blasku, lubi patrzeć jak kto je rybę z szafranem, bo choć nie dostanie tej ryby, może jednak bezpłatnie nasycać się jej zapachem.
To jest także coś warto, bo jeżeli człowiek się stara o zadowolenie języka, to powinien też pamiętać i o nosie i dawać mu od czasu do czasu coś