Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zagawędziłem się z tym oto młodzieńcem, moja najśliczniejsza pani.
— Zawsze się pana Telesfora psie figle trzymają... Zamiast się oto żenić jak porządny człowiek, pan tylko kobietom głowy zawraca. I komu to świat durzyć?!
— Alboż nie kawaler jestem, hę?
— Jak zwietrzałe piwo... Od iluż lat to samo słyszę!
— I do śmierci będziesz pani słyszała. Nie jestem waryat, żebym się miał żenić.
— Proszę! Alboż to mój nieboszczyk mąż był waryat? Albo mu to źle było, że się ożenił? Nie miał to wszelkiej wygody? Nie chodził sobie czysto jak laleczka? Nie dogadzałam mu w jedzeniu, nie pielęgnowałam w chorobie? Nie pochowałam przystojnie, gdy umarł?... W niebie mu lepiej nie będzie. Ja tu harowałam, ja pracowałam i przy bufecie i w kuchni, ja się ogryzałam z dziewczynami, ja pilnowałam gości, żeby nie uciekali nie zapłaciwszy, a on — świeć Panie nad jego duszą — niedołęga, co? Siedział sobie spokojnie, jadł, pił i używał. Pamięta pan Telesfor przecie, że kiedy się ze mną żenił, wyglądał jak śledź wędzony, a potem rozbuchał się i rozpasł tak, że kto na niego spojrzał, to myślał że jakiego znacznego rzeźnika ogląda.
— Pani też wdzięków nie brakuje...
— Co to, to nie... Pan myśli, że jestem okropnie korpulentna? To się tylko tak zdaje. Przy robocie, a jeszcze latem, trudnoż się fiokować