Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wysuszonego zboża... Płomienie wznosiły się coraz wyżej, rozciągały się coraz szerzej; baby, dzieci zawodziły w niebogłosy; z płonącej obory rozlegał się rozpaczliwy, przerażający ryk krów, które żywcem spalić się miały...
Gospodarza w domu nie było: powlókł się ze swoją kobietą na jarmark, małego dzieciaka zostawiwszy samego. Dzieciak zapałki w izbie znalazł i poszedł się z niemi bawić koło chlewika... Zapalił jedną, drugą, płomień buchnął, dzieciak przerażony uciekł w pole, a sucha słoma i drzewo płonęły bez przeszkody.
I buchnął dym na całą wieś, zabudowaną, zwyczajnie jak wieś, przy drodze, w jednej linii, chałupa prawie przy chałupie, stodoła przy stodole..
Potracili ludzie głowy, nie wiedzieli sami, co pierw ratować, jak ratować i czem ratować. Wynosili graty z domów, worki ze zbożem, skrzynki z przyodziewkiem, zapasy jakie kto miał, wynosili na wieś, na pole; wypędzali bydło z obór, konie ze stajen. Tu i owdzie gospodarz z synami na dach, się wdrapał i mokremi szmatami iskry padające gasił... Ale co to pomoże! Jedną iskrę stłumisz, drugą, dziesiątą — a tu leci setna i tysiączna...
Wiatr się rozhulał, niewiadomo skąd przyszedł i szarpie się z płomieniem, i mocuje z nim i tarmosi, zakręci się, aż zawyje, dmuchnie, porwie płonącej słomy snop, targnie nim i już nie iskry, ale deszcz iskier ognisty, straszny deszcz niesie na drugie budowle, na dachy... Płomienie syczą, gną się, kłębią, wykręcają w różne strony, jak węże,