Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czepiają się płotów, żórawi studziennych, wszystkiego. I nie obronić się przed nimi, nie uniknąć klęski.
Woda w sadzawce tuż za wsią jest; noszą z niej po trochu konewkami, ale cóż to znaczy. Wody konewka, a ognia jezioro!
Z dachu na dach, ze strzechy na strzechę płomień przeskakuje, pali, niszczy, pochłania... Skwierczy w nim młoda topola koło domu, kurczy się żywcem palona wisienka, czernieją malwy, co je sobie dziewczęta dla uciechy koło domów zasiały. Dym się rozpościera ostry, gryzący i gęsty. Dusi za gardło, szczypie oczy, oddech tamuje...
Ludzie jęczą i płaczą, widząc stratę taką i zniszczenie, a pewnikiem cała wieś zgorzeje, bo wiatr tak się nieszczęśliwie obrócił, że wprost na zabudowania ogień niesie...
Już z tej pierwszej chałupy, z której pożar się zaczął, tylko okopcony komin został i kupa węgli dymiących... Na miejscu, gdzie stodółka była i obora, zczerniałe szczątki słomy i drzewa, a wśród nich zwęglone bydlęta... Płot leży już na ziemi i żarzy się, czerwienieje, niby długa, krasna wstążka.
I sąsiednia chałupa też zgorzała, i trzecia i czwarta, i piąta i sołtysowe obejście, nowe całkiem, zbudowane niedawno.
Wójt przyjechał, z innych wsi ludzie nadbiegli, z sąsiednich dworów na ratunek dwie sikawki przywieźli.
Ratunek! Roześmiać się gorzko... Jakiż tu ratunek być może? Kto da radę szalejącym płomieniom, kto poskromi wiatr, snopami iskier miotający? Gdzież taki jest? Ach, tam wysoko... Może usłyszy