Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dał, taką trzeba przyjąć — oto wypijmy sobie jeszcze po półkwaterku i idźmy do chałupy.
— Ha... jak wypić, to wypić... Jankiel! hej Jankiel! Gdzież ten niedowiarek?
— Musi przed karczmą stoi... Nie chciał słuchać o chłopie, co na lusznię się nadział, i uciekł... Jankiel! chodźcie-no duchem...
Ponieważ żyd nie odzywał się wcale, chłopi wyjrzeli oknem i na razie nie mogli zrozumieć, co się stało.
Jankiel stał przed karczmą blady jak płótno, ręce mu się trzęsły, nogi uginały się pod nim, ustami poruszał, jak gdyby powiedzieć coś chciał, ale głos odmawiał mu posłuszeństwa.
— Co to? Jankiel, co to? — zawołał Jan, w okno stukając — co wam się stało?
Usłyszawszy głos znajomy, Jankiel wstrząsnął się, wbiegł do izby, padł na ławę i jąkając się, wyszeptał:
— Fa... fa... fajer!
— Co?
— O... o... ogień na wsi!
Na tę straszną wiadomość obydwaj chłopi wytrzeźwieli nagle i, nie zważając na Jankla, na jego wołanie o ratunek, wybiegli. Palił się dom i zabudowania na drugim końcu wsi. Czarne kłęby dymu zasłaniały niebo, płomienie czerwone wznosiły się coraz wyżej. Jak smolna pochodnia płonęło drewniane domostwo... Trzeszczały belki, krokwie i łaty; rozpadał się dach, podnosząc fontanny iskier, I wnet się ogień na oborę i na stodołę przerzucił. a stodoła była pełna niedawno zżętego, doskonale