Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przechodziłem od najniższych szczebelków kantorowej drabiny, aż do średnich — i na jednym z nich szczęśliwie utkwiwszy, siedzę i prawdopodobnie siedzieć będę aż do ostatnich dni żywota.
Przez pierwszy rok pracowałem bezpłatnie dla otrzaskania się i nabycia wprawy, potem płacono mi dyety. W trzecim roku ofiarowano pensyę stałą, z obietnicą dalszych awansów i gratyfikacyj. Dalej szło jakoś pomaleńku.
Co prawda, przerzucano mnie jak piłkę z wydziału do wydziału, z sekcyi do sekcyi. Nie gniewałem się o to, gdyż ta ciągła zmiana zatrudnienia pozwoliła mi poznać wszystkie gałęzie tego szlachetnego drzewa, które rodziło dywidendę dla akcyonaryuszów, a szczęście dla ludzkości.
Ćwiczyłem się w kaligrafii na polisach i raportach, w rachunkach w wydziale statystyki i buchalteryi, a od tych umiejętności ogólnych, niezbędnych dla każdego służebnika biurowego, przechodziłem stopniowo do ocierania się o specyalności.
Nie mogę powiedzieć, żebym się nudził, gdyż w zajęciach moich nie brakło urozmaicenia.
Weźmy na przykład taki wydział tłomoków, wędrujących po drogach suchych i mokrych — jaka to rzecz przyjemna! Człowiek kombinuje ruch pociągów i parostatków, oblicza odległości i ma takie złudzenie, jak gdyby sam podróżował.
W tym wydziale byłem krótko, przeniesiono mnie do ognia, do sekcyi pogorzeli. Miałem zacności zwierzchnika. Godny ten mąż w każdym człowieku widział podpalacza, nawet pioruny wydawały mu się podejrzane.