Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Trudno, nie sposób dziecka przymuszać. Jeżeli sobie tego życzy.
— Spodziewam się, że jak ten bywać ciągle będzie, zacznie wyśpiewywać, słodkie słówka mówić, zawróci dziewczynie głowę do reszty, i o Marcinkowskim nie będzie mogło być mowy. Jak kochana pani uważa, ale ja zawsze mówię, że to będzie niepowetowana szkoda, bo niech się pani tylko zastanowi, jaki to szlachetny charakter, jaka stateczność, jakie wreszcie przywiązanie. To jest coś fenomenalnego!
— Nie sądzę.
— Ależ niech pani weźmie na uwagę. Człowiek z majątkiem i z pozycyą, chce się ożenić z biedną panienką, boć przecież możemy sobie w cztery oczy powiedziéć, że policzywszy to wszystko co Frania miéć może, wypadnie jedno z drugiem nic. Cóż go więc skłania do tego małżeństwa, jeżeli nie miłość, szlachetna, bezinteresowna miłość, tak rzadka w dzisiejszych czasach.
— Alboż ja wiem.
— Spodziewam się! i niech no pani zastanowi się, jak nie można ludzi sądzić z pozorów i jak nie trzeba wierzyć temu co w mieście mówią. Oto w tym wypadku naprzykład. Między nami powiedziawszy, pan Marcinkowski nie używa bardzo pochlebnej opinii...
— A cóż o nim mówią, bo ja co prawda nic nie słyszałam.
— Taka domatorka jak pani, mogła nie słyszéć, ale nawet wróble na dachach śpiewają, że jest on bardzo wyrachowany, skąpy i że nawet, nie wiem o ile to prawda, ma miéć jakąś współkę z żydami i pożycza pieniądze na gruby procent, tymczasem pokazuje się, że to wszystko nieprawda, bo jakżeż można przypuścić żeby człowiek tak chciwy mógł nawet myśléć o biednej panience.
Pani Janowa nie odpowiedziała na to.
— Jeszcze jedno. Może pani myśli, że ja mam jakieś osobiste widoki w tem, żeby się Marcinkowski z Franią ożenił. Niech mnie Pan Bóg broni! Cóżbym za widoki miéć mogła, oprócz serdecznej życzliwości dla kochanej pani i dla jej ślicznej córeczki.
Co prawda pani Kowalska była bardzo nawet zainteresowana w tej sprawie, albowiem Marcinkowski, który lubił stawiać kwestye jasno, zawarł z nią układ, na mocy którego nazajutrz po ślubie swoim z panną Franciszką, miał wypłacić pani Kowalskiej, tytułem honoraryum za pośrednictwo, pewną dość nawet pokaźną kwotkę. Zobowiązanie to dał na piśmie.
Gadatliwa jejmość, która przyczyniła się już do skojarzenia niejednej pary, skwapliwie wzięła się do rzeczy i kto wie czyby nie była już bardzo blizka celu, gdyby nie ów pan Alfons, co się tak niespodziewanie na horyzoncie miasteczka pojawił.
Marcinkowski, który propozycyą swoją wprawił panią Kowalską w zdumienie, potrafił w nią wmówić, że jest oczarowany urodą panny Franciszki, że za nią szaleje, że nietylko posagu żadnego nie wymaga, ale gotów nawet sam zapis dla niej uczynić, tak jest zakochany. Właściwie chodziło mu zupełnie o co innego.
Znając doskonale stosunki, wiedział on o tem, że panna Franciszka ma kuzyna, niejakiego pana Edwarda. Ów kuzyn, właściwie stryj ojca, a więc dla panny Franciszki dziadek, miał już około siedmdziesięciu lat życia i mieszkał od bardzo dawnego czasu w Warszawie.