Strona:Klemens Junosza - Milion za morzami.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nikt wszakże jasno nie mówił, a plotka z ust do ust przechodząc i coraz to w nowe przyoblekając się szaty, rosła, olbrzymiała, aż z czasem okraszona bujną fantazyą ludu, przeistoczoną została w baśń o krwawym upiorze, co na bratniéj mogile harce po nocach wyprawiał, a serce z grobu dobyte pazurami na sztuki rozrywał, a ono, jak ludzie mówili, ociekało krwią świeżą i zrastało się ciągle, rosnąc i powiększając się aż samego upiora przerosło, a z uderzeniem północy chwytało go w siebie, oblewało krwią i niknęło wraz z nim w mogile, po któréj przebiegały tylko bladoniebieskie ogniki...
Pan brat po śmierci szwagra okropnie się zmienił, wysechł i wynędzniał jak szkielet, a ogromne wąsiska i oczy zapadłe a błyszczące, czyniły wyraz jego twarzy surowym, strasznym niemal...
Sąsiedzi go unikali — ludzie obcy stronili, rodzone dzieci bały go się jak ognia, — toż nie dziwo, że mu się taki żywot uprzykrzył.
Jednego więc dnia testament spisał, wszystkich pożegnał i wybrał się na wojaż daleki, aż gdzieś za morze podobno.
Jak wyjechał tak znikł jak kamień w wodzie, i już nigdy żadnéj o nim wieści nie było, — w owym zaś majątku zostały tylko dwie wdowy.
Obie samotne, tęskniące, całą pociechę znajdowały w dzieciach, które im się nad podziw pięknie chowały.
Kiedy najstarszy syn samobójcy dorósł, nauki skończył i na pięknego już wyszedł młodzieńca, matka i wujenka zaopatrzyły go we wszystko co trzeba i uprosiły, aby pojechał w świat, szukać wuja lub jego śladów przynajmniéj.
Zresztą, nie trzeba go było o to prosić nawet, chłopak żywy, bystry, zdolny, z radością podjął się misyi i wśród łez obydwóch zacnych kobiet, puścił się w świat szeroki, wznieciwszy w sercach matki i ciotki słabą iskrę nadziei, że wuja za morzami wynajdzie...
Nie doczekała go się wszakże ani matka, ani wujenka — pomarły obie, a wspólny grób rodzinny na cmentarzu, połączył je po śmierci tak, jak wspólne nieszczęścia za życia je ze sobą łączyły.
O Grzegorzu Prawdzickim (synu samobójcy), ani o Piotrze Gozdowskim (wuju jego), żadnych wieści nie było. Przepadli gdzieś w świecie, czy téż znaleźli w cudzych krajach spokój i dostatki — o tém nikt nie wiedział.
W obu rodzinach pamiętano wszakże o obu i niekiedy dawano na msze na ich intencye...
Po kilkudziesięciu latach majątek się rozdrobnił, podupadł, a z obszernych włości w ręku tych rodzin pozostały tylko dwie małe wioseczki: Olszówka przy Gozdawskich i Dębianka w rękach Prawdzickich.
Gozdawskim wiodło się jeszcze nieźle: liczono ich nawet do zamożnych ludzi, ale w Dębiance bieda była taka, że i siekierą nie utnie, a dziedzic jéj pan Józef Prawdzicki, walczył rozpaczliwie z losem i pracował jak wół,