Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 41 —

Raz w nocy wyszedł na łąki, aby obejrzeć, czy w nich kto szkody nie robi.
Idąc, szeptał pacierz. Blady sierp księżyca jaśniał na wysokości, powietrze było ciche i spokojne.
Ścieżka, prowadząca ku łąkom, wiła się wśród wierzb płaczących, nad samym brzegiem stawu, gdzie szumiały trzciny wysokie, pochylając ciągle i podnosząc puszyste, aksamitne pałki.
Zdawało się Wojciechowi, że w tych trzcinach jakiś szelest słyszy.
Stanął, obejrzał się wkoło raz i drugi, ale nie dostrzegł nic.
Trzcina tylko szumiała, wydając szelest suchy.
Gałązki wierzbiny kołysały się nad wodą, a gdzieś na bagnach odzywał się ptak błotny.
Wojciech szedł ku swej łące powolnym, równym krokiem, a w ręku miał kij, którym się podpierał.
W górze ciągnęły chmury, księżyc wyglądał niekiedy zpoza nich i wówczas drzewa wychylały się z ciemności, a woda pokrywała się migocącą łuską srebrną. Po chwili znowuż księżyc ukrył się poza chmurami, a wówczas ciemność ogarniała zupełnie łąki, wodę i nadbrzeżne drzewa.
Wojciech szedł śmiało. Oczy jego przyzwyczajone były do ciemności, a przytem znał miejscowość doskonale, każde drzewo, krzak, każdy zakręt ścieżki były mu znane.
Tyle lat tu przeżył!
Łąka Wojciecha zaczynała się zaraz za olszy-