Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 42 —

. Szereg dużych drzew był niby linją graniczną, pomiędzy gruntem dworskim, dziś należącym do niemców, a włościańskim.
Dochodząc już do olszyny, Wojciech znowuż usłyszał szelest; zdawało mu się, że jakiś człowiek jest w pobliżu, że zeschła gałązka chrupnęła mu pod stopą.
Stanął, obejrzał się i nasłuchiwał — lecz szmer znów ucichł.
Wojciech machnął ręką niechętnie, zły sam na siebie, że mu się coś przywiduje.
Nie było to jednak przewidzenie.
Cień jakiś przesuwał się ostrożnie między drzewami, chował się za niemi, to się pod krzakami czaił, to znowuż przypadał do ziemi i jak wąż pełzał po trawie.
A chmury napływały coraz większe, zaczęło się robić parno, zerwał się nagle wiatr i kilka grubych kropli deszczu upadło.
Te krople grube, ciężkie, padały dość rzadko z początku, następnie coraz gęściej, gęściej, aż zamieniły się w gwałtowną ulewę. Wiatr coraz silniejszy się wzmagał, a deszcz, uderzając w liście drzew i w trzciny nadbrzeżne, robił szum niesłychany: chwiał gałęziami olch, miotał na wszystkie strony wątłą wierzbiną, szarpał sitowia i trzciny.
Wojciech, chcąc przed deszczem się schronić, usiadł pod drzewem, głowę wtulił między ramiona i półgłosem odmawiał pacierz. Tymczasem owa postać tajemnicza, która przed chwilą kryła się za krzakami i pełzała w trawie, jak wąż, teraz zbli-