Strona:Klemens Junosza - Jacek Bannita.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Och czemuż Jacek był z wielkiego rodu!?
.................
Raz do Doroty wyrzekł on te słowa,
Pod gruszką, która rosła wśród ogrodu:
Dziewczyno moja! już idę — bądź zdrowa,
I albo tutaj powrócę do Ciebie,
Albo się ujrzym tam... dopiero... w niebie...
Bo już bez ciebie nie żyć mi dziewczyno,
Bo mi bez ciebie słońce zda się ciemne,
Kwiaty nie kwitną i wody nie płyną...
I długo słowa szeptał jéj tajemne,
Twarz przykładając do małego uszka,
Rękę ściskając w twardéj swojéj dłoni,
A jéj łzy biegły z oczu do fartuszka,
Jacek formalnie oświadczył się Doni.
.................
Stary Onufry wdział nową kapotę,
Zastawa była w izbie jak od święta,
I nawet wina flasza za dwa złote —
Takiego balu dawno nie pamięta
Nie tylko mała szlachecka wiosczyna,
Lecz okolica, nawet... cała gmina. —
Szlachty jak mrowia stanęło przed chatą,
Na długich ławach poważnie zasiedli,
A inni, zwłaszcza że to było lato,
Pod gołem niebem dary Boże jedli,
Skrzypce piszczały cienko jak nieszczęście,
Drugi muzykant dudniał na marynie,
Trzeci na flecie — a czwarty zaś pięście
Zbijał na głośnym statku — tamburynie,
Gdyż była wielka i powszechna radość,
Onufrowemu sercu czyniąc zadość.
Wozy stanęły przed chatą szeregiem,
Młoda już ojcu do nóg padła plackiem,
Ale o zgrozo! coż się stało z Jackiem?
Uciekł... moc ludzi pobiegła za zbiegiem,
Tu narzeczona, łzy rzęsiste leje.
Ojciec się gniewa i klnie piorunami
Nie jedna baba po cichu się śmieje,
Ogólny smutek między dziewczętami...
Bo cóż za głupie są weselne gody,
Gdy od ołtarza ucieka pan młody..
Wtem.. widać z dala jak rzeczułki brzegiem
Gromada ludzi powraca ze zbiegiem.
.................
Już Onufrego gniew okrutny łechce,
Huknie na syna — A ty infamisie!
Kiedy ci mówię, to zaraz żeń mi się...
A syn spokojnie odpowiedział: — Nie chcę!!
Zamilkli wszyscy na zgrozę tak wielką,
Onufry w górę wzniósł rękę z butelką,
Skraśniał na twarzy, przewrócił oczami,
Wtém organista rzecze — Pokój z Wami,
Ty ojcze ręki nie podnoś na syna.
Ty Jacku powiedz — cóż to za przyczyna,
Że gwałcisz Boże przykazanie czwarte,
Kompromitujesz szlachciankę uczciwą,
Jakby zbawienie nie było nic warte?..
Onufry krzyknął — Jacku! gadaj żywo,
Organistego usłuchałem rady,
Cofnąłem rękę gotową do zwady...
Lecz ty, co w tobie djabeł jakiś siedzi,
Gadaj mi prawdę... jakby na spowiedzi...
Oko Jackowe niepewne się błąka,
Widzi dokoła taką ciżbę ludu,
Chce palnąć mowę — a tu ani dudu,
Więc oczy spuszcza... mieni się i chrząka...
(Kto chrząka — znaczy, że nie podrwi głową.
Wszak Demostenes kaszlał też przed mową).
Nareszcie miłość poparłszy odwagą,
Wypalił ojcu taką prawdę nagą...
Ojcze! a przecież ta piękna szlachcianka
Ani mi miła — ani mi kochanka —
Jamże w zaloty nie chodził ni razu.
Ani prosiłem żeby za mnie poszła,
Toż jak wiadomość o ślubie mnie doszła,
Chciałem uciekać do lasu, odrazu.
Niby to serce może się przemienić,
Ani jéj kocham, ani chcę się żenić!
— Panie Onufry, rzecze ojciec panny,
Wasan podszedłeś mnie brzydko, zdradziecko,
Kompromitujesz moje drogie dziecko,
Ale poczekaj i jam ptaszek ranny,
Ja się przed Tobą więcéj nie rozżalę,
Ale odpowiesz wasan w trybunale...
A szlachta krzyczy — tak! tak! w kryminale!
Co on się będzie tu jak wąż wywijał.
Hańba szlachcianki! kryminał! kryminał!
Tu pan Onufry w głos wielki uderzy:
— Panowie bracia! ja mam iść do wieży?!
A za co? za to że ten pan Barnaba,
Tak się przed Wami rozpłakał jak baba?
Za to? a zasie! a wara! a hola!
Nie zmuszę chłopca kiedy jego wola...
On nie jest cielę, choć głupszy niż cielę...
— Oj święta prawda!
— Cicho! kto tu gada?
Ja się rozprawię z Wami — ach gromada!
Ja Was nauczę gwizdać po kościele. —
Ten i ów szlachcic bierze się do kija,
Ten i ów pyta czyja lepsza? czyja,
I tak się w szereg stawią jak do bitwy,
(Baby ze strachu zaczęły modlitwy).
Wtem organista, stanąwszy na płocie,
Krzyczy — czas koniec położyć niecnocie!
Zgoda!.. bez krzyku... człowiek może zbłądzić,
Trzeba wysłuchać naprzód, potem sądzić...
— Sądzić go! sądzić! niechże i tak będzie,
Szlachta zasiada jakby na urzędzie.
A organista z wąsami od biesa,
Sam się pakuje na godność prezesa,
— Dawaj tu Jacka!
— Jestem, czekam, stoję.
— Złe duchy w tobie widzi oko moje,
Coś ci ze ślepiów patrzy niepoczciwie...
No, gadaj wszystko — tylko sprawiedliwie,
Ty winowajco! krnąbrny, nocny szczurze!
My ci tu wyrok wypiszem na skórze!