Strona:Klemens Junosza - Fragment z dziejów jasnowłosej główki.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale za to, szeptała daléj, byłam w ojczyźnie swobody.... przykładałam rękę do dzieła wyswobodzenia...
Byłam na zebraniach i meetingach, siedziałam obok kobiet co sprawę wyswobodzenia rozpoczęły od obcięcia sobie włosów i włożenia ekscentrycznego kostiumu!!
Te zaczęły reformę od góry.
Słyszałam świetne mowy, krasomówcze pustotą swéj treści, niemożliwe projekta i wnioski dziwaczne.
Jedne żądały dla kobiet praw wyborczych, chciały zasiadać w parlamentach: inne wołały aby obniżono ceny różu i fiszbinów, były takie co żądały prawa noszenia ostróg u trzewików: a niektóre domagały się aby młodych chłopców w szkołach publicznych obowiązkowo uczono prania...
Były takie co żądały aby golarnie publiczne mogły być utrzymywane wyłącznie przez kobiety, inne zdradzały gwałtowne powołanie do stanu duchownego, a żadna nie proponowała żadnych zmian i ulepszeń na dotychczasowém polu kobiecéj działalności, to jest w obrębie sfery gospodarstwa domowego.
Byłabym dawno już ztamtąd uciekła, chciałam powracać do domu, lecz wstydziłam się rodziców i... Leona...
Tego nie zapomniałam dotychczas, jeszcze słyszę głos jego smutny, jeszcze czuję pożegnalne ostatnie uściśnienie jego ręki.
Wstała, zarzuciła szal na ramiona i wyszła.
Przeszła obok stodół opuszczonych, z których wiatry i deszcze pozrywały poszycie miejscami, i mówiła do siebie:
— Chciałam świat reformować, a nie mogę sobie w tym moim ciasnym kąciku dać rady. Od wczoraj przeglądam rachunki, i gubię się w nich, instynktowo czuję że tu jest źle, ale co mianowicie, w czém należy dać pomoc, nie wiem.
I szła daléj smutna, tęskna jak dzień jesienny, doszła aż do cmentarza, tam klęczała długo na grobie rodziców, a potém chcąc się ożywić świeżém powietrzem pól, poszła ścieżką ku lasowi wiodącą...
Czas był chłodny, lecz miły, słońce uśmiechało się ostatnim uśmiechem, las szumiał, kuropatwy zrywały się ze ściernisk i znowuż zapadały całém stadem, bydło skubało resztki dorocznéj uczty letniéj, była cisza niczém niezmącona i spokój.
Tylko pośmieciuchy i wróble biły się z sobą o znalezione ziarnka zboża i świergotały głośno, niby dowodząc swych praw uczciwego znalazcy...
W serce Zosi wstąpił także jakiś spokój błogi.
Przypomniała sobie ogród, aleję grabową, stare klony i twarzyczka jéj wypogadzać się zaczęła; przypomniała widać i coś więcéj, gdyż rumieniec na jéj policzkach wykwitnął...
W tém od strony lasu pokazał się powóz, z początku widać było tylko tuman kurzawy, potém konie gniade ogniste, czerwona czapka stangreta i pudło powozu mieszczące w sobie kilka osób.
Zosia ustąpiła w bok z drogi i spoglądała z trwogą, któréj przyczyny nie umiała sobie objaśnić.
Nagle gdy powóz tuż ją mijał, zbladła śmiertelnie.
W powozie siedział Leon, z młodą i piękną kobietą, a na kolanach téj pięknéj kobiety siedział jasnowłosy śliczny malec, który zobaczy wszy Zosię, wołał: