Strona:Klemens Junosza - Był to obraz... ale oblazł.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nieraz Józio rankami wzdychał pod oknem, mógłby był temi westchnieniami koła młyńskie obracać, ale wszystko na próżno... głowa ukochanej nie ukazywała się w oknie, a zielonej żaluzji nawet sokolim wzrokiem przebić nie było podobna.
Tymczasem ostatni akt, a raczej ostatni wiersz sielanki dobiegał już ku końcowi. Małżeństwo miało położyć koniec westchnieniom Józia, a inny szereg westchnień nierównie cięższych miał się rozpocząć.... na całe życie.
Pewien uczony powiedział, że szaleństwo zakochanych, jest najmilszem, najrozkoszniejszem szaleństwem. Poczciwemu Józiowi w prostocie ducha chciało się być prawdziwym bohaterem romansu.
To też z całej duszy, życzył swojej narzeczouej, aby wpadła w rzekę, lub chociażby w studnię tylko. Nie dlatego żeby się utopiła, lecz aby on mógł ją wyratować... żeby on mógł jej życie ocalić!
Takie to są potęgi miłości.
Los chciał, że Józio niebawem miał zostać bohaterem i ani się spodziewał, że sposobność ku temu tak prędko nastąpi...
Był cichy wieczór, albo raczej noc cicha, słowiki śpiewały, bzy roznosiły woń piękną dokoła, tulipany otwierały kielichy szeroko chwytając w nie rosę majową, księżyc w górze świecił przeglądając się w strugach, a po nad strugą żaba rozsiadłszy się szeroko, otwarła głupowate oczy patrząc na drugą żabę, która w taki sam spoglądała sposób....
Wszystko spało, młyn turkotał, od czasu do czasu pies szczeknął, nad okolicą królowała spokojna cicha... letnia noc.
W tem dało się słyszeć jakieś trzeszczenie, nad domkiem szwajcarskim pokazał się słup dymu, potem płomień, jak pies piekielny zaczął dach lizać czerwonym językiem, potem ogień wzmógł się, objął dach cały, rzucił się w górę ku niebu jak bluźnierstwo zbrodniarza, oblał obłoki łuną krwawą, a wystraszone ptaki latając w falach czerwonego światła zdawały się jakby ozłocone blaskiem...
— Gore! Ogień! nieszczęście wołali wystraszeni ludzie.
— Wody! drabiny! siekier!!
Zgiełsk nie do opisania, rzucono się do ratunku, do pilnowania budynków sąsiednich....
W oknie, które już płomienie ogarniać poczynały zarysowała się sylwetka wystraszonej wybladłej, pani Marji...
Józio rzucił się w ogień jak lew, jak salamandra zwijał się w płomieniach, a po chwili, opalony, okopcony dymem, wybiegł z domku niosąc na ręku przedmiot swych marzeń i myśli. Była w bieli, wyglądała jak duch. Józio tuląc ją do swej piersi biegł jak szalony nie wiedząc gdzie i po co. Przebiegał aleje ogrodu, upojony szczęściem, chciał ją zanieść na koniec świata może... może i byłby ją tam zaniósł ale drogi nie wiedział...
Głos ojca wrócił mu przytomność.
Zaniósł drogi ciężar do pałacu (tak zwykle zowią rezydencje p. Piotrów) złożył go na sofie i dopiero teraz spojrzał na twarz ukochaną.
Spojrzał, zadrżał i cofnął się...
Gdzież się podziała owa piękna Marja!? czy jej to twarz? czy do niej należą te lica zwiędłe, pomarszczone, żółte, te króciutkie i cienkie warkoczyki raczej do trzaskawek od bicza aniżeli do włosów kobiety podobne?
Niestety, tak to ona... ale Józio nie znał tajemnic sztuki toaletowej... nie przypuszczał do jakiego stopnia kobieta odmienić się może przez brak dodatków i farb.
Wybiegł na dziedziniec i pochwyciwszy rękę ojca zawołał z rozpaczą: