Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To jest, właściwie nie wiem jakby to powiedzieć, rzekł pedagog, właściwie... czas mam!...
— Więc o cóż idzie? Chodźmy.
— Widzi pani dobrodziejka, właściwie...
— Nie nudź-że pan, chodźmy.
— Jeżeli pani życzy sobie, to jest właściwie, jeżeli pani każe..
— Ale proszę, sto razy proszę.
Pani Kobzikowska włożyła na głowę olbrzymi kapelusz słomkowy z jaskrawą wstęgą i całe towarzystwo udało się dróżką polną do olszyny.
Przyjemna rozmowa urozmaicała ten spacer. Boberkiewicz opowiedział najświeższe ploteczki powiatowego miasta. Kaczor, jak na prawdziwego pedagoga przystało, szedł poważnie, powoli, rzucając od czasu do czasu słówko jakieś, obmyślane głęboko i wypowiedziane zawsze w sposób warunkowy.
Pani pisarzowa nie wiele zważała tym razem na Boberkiewicza i zarzucała pytaniami pedagoga.
— Pewnie profesor był dzisiaj u tej gadziny?
— To jest... co pani chce przez to rozumieć?
— No, pytam się przecież wyraźnie, czyś pan był u tej piękności z kaczkowatym nosem?
— Jeżeli pod tą alegoryą mam rozumieć panią sekretarzową, to byłem — a właściwie mówiąc, obiad spożywałem u nich.
— Cóż ona o mnie mówiła? Powiedz pan śmiało, bez żadnej ceremonji, ja się nie obrażę. O to możesz pan być spokojny, tego rodzaju istoty nie mogą mnie obrażać.
— A jednak, jeżeli, mnie słuch nie myli, zapytywała pani.
— Więc cóż z tego? Pytałam z ciekawości, tak sobie. Czasem lubię się pośmiać. No, powiedz pan raz. Zrobisz mi tem przyjemność.
— Hm... trudno to jest...