Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To już skończona rzecz. Ja i do gubernji trafię, przecież Kokosiński, taki mój serdeczny przyjaciel, jest tam dziennikarzem. Nie mówmy już o tem, to skończone. Może lepiej pójdziemy nad staw, czółnem kuzynkę powożę.
— Dobrze, ale...
— Ale co?
— Możeby posłać po Kaczora, bo ta gadzina, sekretarzowa, będzie znowuż po całej parafji latała z językiem.
— Ach! czemu myśmy się dawniej nie znali, kuzynko?
— Czemu? czemu? powtarzała w zamyśleniu pani Kobzikowska; mój Dyziu, ktoby to potrafił odpowiedzieć na wszystkie „czemu“ i dla czego...
— Chodźmy nad staw. W olszynie chłodno a tu gorąco szkaradne. Pochodzimy trochę, a potem popłyniemy czółnem! kuzynka wie jak ja doskonale wiosłuję.
— Wiem, wiem! — Dyzio ma do wszystkiego zdatność — ale Kaczora trzeba poprosić koniecznie. Ta gadzina sekretarzowa zaraz nas obgada.
Boberkiewicz podniósł roletę i w okno spojrzał.
— Jest i Kaczor! zawołał, nadchodzi właśnie.
Pedagog po chwili wszedł do pokoiku.
Był to młodzieniec wysoki, chudy, twarz miał mizerną, prawie bez zarostu, a długie, jasne włosy spadały mu na ramiona.
Wszedłszy, ukłonił się niezgrabnie, a cała jego postać zdradzała niezwykłe zakłopotanie.
— Dzień dobry, panie profesorze, rzekła uprzejmie pani domu. Chciałam tylko co posyłać po pana. Pan Dyzio proponuje spacer nad staw, myślałam żeby i pan z nami poszedł.
— To jest... właściwie, nie wiem, jakby się wyrazić...
— Nie masz pan czasu zapewne, zawołał uśmiechnięty Boberkiewicz, założyłbym się, że profesor nie ma czasu.