Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ją potrzeba — i przesiedzą do śmierci, bo już im nikt wywłaszczeniem nie grozi... nawet Wigdor.
On teraz całkiem swoje plany zmienił. Nie ma zamiaru kupować folwarku, bo co mu po takim ambarasie? Chce siedzieć w karczmie jak przedtem, gotów nawet dzierżawę podwyższyć. Na co mu się ruszać? na co przeprowadzać? on nie jest do takich zmian przyzwyczajony. Lubi siedzieć na miejscu, zna piękne przysłowie o kamieniu i chce trochę porosnąć... jak kamień.
Co to komu przeszkadza? dla czego on nie ma porosnąć?
Wigdor przychodzi nieraz do p. Marcina Karpowicza. Przychodzi bez żadnego interesu, tak sobie, na pogawędkę. Wigdor bardzo lubi gawędzić; taką już ma naturę. Przynosi wieści z miasteczka, ceny zboża, czasem o politykę zawadzi, bo Wigdor z rodu polityk. Jego stryjaszek bogaty był kupiec, handlował w swoim czasie zbożem i na własne oczy widział w Gdańsku Bismarcka! samego Bismarcka, na własne swoje oczy! I myślałby kto, że wtenczas ów Bismarck taki był jak dziś, pierwsza osoba! Chowaj Boże, całkiem zwyczajny niemiec, mówił jak wszyscy niemcy, po niemiecku, palił pruskie cygara i lubił, podobno bardzo lubił — piwo!
Wigdor nieraz winszował p. Marcinowi dzieci.
Było też czego winszować.
Wigdor mówił:
— Dobre dziecko to majątek! U nas stoi: że syn mądry, to radość ojca, a głupi, to smutek matki; że koroną starców są ich synowie, a najbardziej synowie mądrzy, bo