Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dwik nie bardzo w swoje szczęście chce wierzyć, i nie może się na krok stanowczy zdecydować, ale milczące porozumienie już jest, a w Piotrowicach jak za członka rodziny go uważają.
Nie ulega kwestyi, że z czasem nabierze odwagi i poprosi o rączkę, która go zawsze na powitanie szczerem ściśnięciem darzy, że wyczyta słówko zachęty z oczu, tak słodko i wymownie patrzących.
Dodać też trzeba, że w ogóle w piotrowickim dworze temperatura się podniosła — i już nie wieje w nim ów chłód przykry, który tam panował niegdyś, chociaż słońce żarem piekło, a gorące powietrze lipcowe przez otwarte okna wpadało.
Kurosz, o ile mu czas pozwala wymyka się z miasta. Na Majdanie bywa, w Piotrowicach też wizytę złożył, ale najwięcej i najchętniej u Ludwika w miasteczku gości... Przyjeżdża wesoły, żartów pełen, a wraca zamyślony, smutny, wzdychający... Panna Florentyna jest przedmiotem tych westchnień... czy beznadziejnych — pytanie? Wszakże piękna dusza, a serce poczciwe może się także podobać...
Bywają takie zdarzenia...
Starzy państwo Karpowiczowie są bardzo szczęśliwi szczęściem dzieci i spokojem, który po długich latach utrapień i przeciwności zagościł już stale w ich domu. Po króciutkiej, zachwytów pełnej wiośnie życia, okropne mieli lato, ciężką jesień, aż dopiero zima starości ukojenie im i wypoczynek przyniosła.
Siedzą spokojnie w Zawadkach, na tej roli chudej, skąpej, a przecież ukochanej, chociaż o każdy kłos męczyć