Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

runi pszenicznej, chwycił cichaczem, ukradkiem, jakby rozumiejąc, że to kontrabanda i znów dalej szedł noga za nogą, powoli.
Pan Załuczyński powiedział córce, że nie ma żadnego zamiaru Jania odwiedzać, ale droga, na której takie harce wyprawiał, i ścieżka, po której teraz szedł, prowadziły do Majdanu. Widać już było żółty dach nowej stodoły majdańskiej i stare sosny nasienne, co niedaleko dworku stały, i wierzby nad błotnistym rowem.
Pan Sylwester znowuż na konia siadł i wprost już do mieszkania syna się udał. Podjechał po cichu; nikt nie słyszał, nikt nie zauważył, że przybył. Uśmiechnął się z zadowoleniem.
Uwiązał konia u płotu i wszedł niepostrzeżony do sieni. Doleciał go gwar ożywionej rozmowy. Jakiś głos dźwięczny, silny i świeży mówił:
— Tu dla nas pole... Powinniśmy coś zrobić, powinniśmy działać. Niedość zarabiać na chleb powszedni, trzeba pamiętać o obowiązkach względem drugich, uboższych duchem. Bracia, dajmy sobie ręce i przyrzeknijmy; że każdy z nas spłacać będzie ten dług święty...
Zdawało się p. Załuczyńskiemu, że ten głos nie jest mu obcy, że nie po raz pierwszy go słyszy. Zamiast wejść do pokoju syna, udał się na drugą stronę do kuchni.
Michałowa ujrzawszy go, o mało nie wypuściła garnka z ręki.
— Ola Boga! — zawołała — dyć to jaśnie pan!
— Cóż tak dziwnego? no, ja... Czy jest w domu mój syn?