Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zumiał, że jak na teraz to mu wystarczyć musi, i że nad odrobinę przyjaźni żądać więcej nie może.
Powracali łodzią. Już wieczór był późny, prawie noc. Księżyc wzbił się wysoko i rzucał blaski na rzekę, łagodnem światłem oblewał gmachy i budowle długim rzędem ciągnące się nad brzegiem. Z miasta, w którem już tysiące świateł jaśniały, dochodził turkot i gwar przytłumiony.
Łódź szybko sunęła po fali; bystry i wartki prąd wody ją unosił.
Wszyscy troje zamyślili się. Młodzieniec na Andzię ukradkiem spoglądał i marzył o cichem szczęściu przy pracy; Andzia biegła myślą w świat kinkietów scenicznych, wyobrażając sobie, że króluje w nim już przy boku ukochanego, upojona oklaskami tłumów i zasypana kwiatami; a matka znów myślała o tych dwojgu, tuż obok niej siedzących. Zadawała sobie w myśli pytanie: dla czego, mając wszelkie warunki do wspólnego szczęścia, tak są jednak od tego szczęścia dalecy? Z jakąż radością pobłogosławiłaby ich na drogę życia! jak byłaby spokojna o los jedynego dziecka! Czemuż, jak zły duch, stanął na przeszkodzie ktoś obcy i burzy najpiękniejsze nadzieje?
Pomimo woli wstrząsnęła się nerwowo.
— Czy mamie zimno? — zapytała Andzia.
— Tak, zimno.
— Niech mama zarzuci na ramiona chustkę, którą mam z sobą, proszę.
— Co mi chusteczka pomoże! — odrzekła niechętnie.