Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wełniana przecież... Niech mama weźmie.
— Nie, nie trzeba, jesteśmy już blizko.
Niebawem łódź przybiła do brzegu. Franek odprowadził panie do domu; zaproszony przez matkę, aby wstąpił na herbatę, wymówił się porą spóźnioną i odszedł.
— Przyznaj Andziu — rzekła pani Klejnowa na schodach, — że ten Franciszek jest bardzo miły człowiek.
— Przyznaję mamo najchętniej. — Ale kocham tamtego, dodała w myśli
U pani Kubikowej świeciło się jeszcze, świeciło się w godzinę później, we dwie, do samego rana
Matka i obie córki zajęte były szyciem. Na fortepianie, na krzesłach porozkładane były pocięte kawały czarnej tkaniny wełnianej, szerokie pasy białego perkalu, krepa... Dziewczyny szyły w milczeniu, matka zachęcała je do pośpiechu.
— Bo możebyście wolały — mówiła, — żebym do magazynu suknie oddała i w magazynie sprawiła kapelusze? Na takie zbytki pozwolić nie mogę, nie mogę. Wydałam dużo pieniędzy, bardzo dużo, z tych które odłożyłam skąpiąc i od ust sobie odejmując, na czarną godzinę, na starość. Na nic się to przydało, ojciec wasz umarł. Umarł w szpitalu, jak nędzarz! Stało się... pochowam go uczciwie i na to wydatków nie pożałuję, bo to ostatnia już przysługa... ale żałobę same szyjcie, nic nie pomoże.
Przecięż nie wymawiamy się od tego — rzekła Józia.