Strona:Klemens Junosza-Chłopski mecenas.pdf/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kład, będzie nie przymierzając insze bydlę do roboty dobre — bicza ani pokazuj, a jak przyjdzie do stajni, to ino łeb zwiesi, zreć nie chce, ale jakby jakąś markotność miało; a choć ono będzie niby dobre, ale zawdy obchudnie, zmizeruje się, i trza je żydowi za psie pieniądze zaprzedać.

Franek.

To niby mówita tatulu, że ja też takie bydlę?

Bartłomiéj.

Ja nie mówię, tylko tak powiadam, nieprzymierzając, bo i czego się frasujesz? Wicht masz dobry, przyodziewek, Bogu dziękować, piękny, groszowiny w kalecie, poszukawszy, téż by zdybał...

Franek.

Juścić to prawda...

Bartłomiéj.

A widzisz — i ja już stary, chciałbym ci gospodarstwo oddać i ożenić cię z Małgośką; dziewczysko dobre i piękne, gruntu kawałek ma i krowów coś ze cztery, i na gębie czerwona i odpowiedzialna.

Franek.

Bóg wam zapłać ojcze, za waszą dobroć w nogi się wam skłonię — ale z téj mąki co mówicie, chleba nie będzie, bo ja to onéj waszéj Małgośki nie chcę — i tylo.

Bartłomiéj.

A bez cóż to tak mój ty mądralu?

Franek.

Bez to ze mi się nie udała.

Bartłomiéj.

Kiej ja ci przykazuję to ci się musi udać. Nie słyszałeś jak jegomość mówił na jambonie, że kto chce długo żyć na świecie, musi słuchać ojca i matki.

Franek.

Ja téż słucham w robocie, ale dziewki waszéj nie