Strona:Klejnoty poezji staropolskiej (red. Baumfeld).djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecą sandały i trepki i pasy,
Wrzawa powszechna przeraża i głuszy.
Zdrętwiał Hyjacynt na takie hałasy,
Chciałby uniknąć bitwy z całej duszy,
A przeklinając nieszczęśliwe czasy,
Resztę kaptura nasadził na uszy,
Już się wymykał.... wtem kuffem od wina
Legł z sławnej ręki ojca Zefiryna.
Ryknął Gaudenty, jak lew rozjuszony,
Gdy Hyjacynta na ziemi zobaczył;
Nową więc złością znagła zapalony,
Żadnemu z ojców, z braci nie przebaczył:
Padł i mecenas, z krzesłem przewrócony,
Definitora za kaptur zahaczył;
Łukasz, raniony, zwinął się w trzy kłęby,
Stracił Kleofas ostatnie dwa zęby.
Coraz się mnożą i krzyki i wrzaski,
Hałas powstaje i wrzawa, aż zgroza!
Ojciec Remigi, sążnisty a płaski,
Używa żwawo zgrzebnego powroza;
Wziął w łeb Kapistran obręczem od faski,
Dydak półgarncem ranił Synifroza,
Skacze Regulat do oczów, jak żmija,
Longin się z rożnem walecznie uwija.
Już był wyciskał talerze i szklanki,
Pękły i kufle na łbach hartowanych,
Porwał natychmiast książkę zza firanki:
Wojsko afektów zarekrutowanych,
Nią się zakłada, pędzi poza szranki
Rycerzów, długą bitwą zmordowanych.
Tak niegdyś sławny mocarz z Palestyny
Oślą paszczęką gromił Filistyny.
Widzi to Rajmund, ozdoba Karmelu,
Widzi w tryumfie syna Dominika,
Wyjeżdża na harc i wpada wśród wielu,
Godnego sobie szuka przeciwnika.