Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Poezye T. 6.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

leci i resztę światła zasypuje w kniei
i noc uczynił głuchą... I z podobną mocą
wicher zła oczy nasze zasypuje nocą,
i z podobną wściekłością na czoła się zwala
straszliwie rozszalała nienawiści fala...
O słońce! Jasne, wielkie, przepotężne słońce!
Tam, nad globem zawisły twe blaski palące
i czają się w zwichrzonym, zmąconym obłoku
jak krwawych rysiów stado gotowych do skoku!
O słońce! Oto z ciemni, ponad leśne czoła,
widmo z mieczem w prawicy blasków archanioła
i wznoszącą się ręką, co w chmury uderzy,
przetnie je z hukiem gromów do świata rubieży
i wypuści żar słońca, choćby w jego żarze
ziemia stlała i niebo pękło!...
Na obszarze
niewysłowiona głusza zimy... echo strzału
wsiąkło w śnieg... gdzieś od szczytów toczy się pomału
bryła śniegu — wzmaga się, rośnie, już ogromna
leci w przepaść!... Myśl za nią leci nieprzytomna
tam — w otchłań... W tej otchłani wstają jakieś ciała,
jakaś falanga trupów, czy widem powstała
i wspina się do góry — wyciągają ręce,
czepiają się krawędzi, pną w śmiertelnej męce
wyżej, wyżej, do góry — krwawe mają oczy,