Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Poezye T. 6.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

od śmiertelnych wysiłków krew dłonie im broczy...
Jak wysoko do szczytów!... Czyli tam wam droga
widma, czy zapomniane, czy sklęte od Boga,
co tam w otchłani, w bezdniach kłębicie się rojem
jak węże, drogę swoją znacząc krwawym znojem?
A zda się, że pieśń jakaś pieni się potężna
na widnokręgu świata, zionąca zarazą,
pieśń górna, dumna, święta, gorąca i mężna,
pryskająca naokół iskrami wrącemi,
jak pryskające ogniem z pod młota żelazo —
i praca trwa...
Dzień zstąpił na krawędzie ziemi
i cicha noc nadeszła... Już gdzieniegdzie świta
gwiazda, jak kwiat, liściami złotemi rozwita;
błyśnie chwilę i zgaśnie — aż wiatr od zamachu
spędził chmury śniegowe z niebieskiego gmachu
i nastała noc zimna, jasna i milcząca...
Wówczas wzrok się otworzył — źrenica widząca
jęła biec w przestrzeń, w przestrzeń — — już wśród gwiazd zawisa
jako jedna z nich, ziemi i światu daleko:
nad nią się nieskończoność i wieczność kołysa,
pod nią życie się toczy nikłą bytu rzeką.
Już tam, w górze nie słychać, nie widać jej fali,
tysiąc gwiazd się dokoła złotem światłem pali,
tysiąc gwiazd i milczenie skrzydły puchowemi
otacza wzrok, jak matka... Po cóż tam, do ziemi,