Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Poezye T. 6.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

»Alp palma — myślał — Bogu dzięk!
Pnę się już godzin ze sześcioro,
wdrapałem się, aż spojrzeć lęk,
a dyabli mię z pragnienia biorą — —
kędyż u kata rosnąć ma
ta palma, co mię po nią gna
jakoweś licho, niewiem po co?
Kędyż się jakie liście złocą?

Śnieg, lód i słońce skrzące tak,
że oczy, zda się, het wypraży,
pusto — tu nawet żaden ptak
wylecieć z dołu się nieważy —
i po co? wszak tu tylko śnieg...
Słuchajmy — — nie — nic... Czym się wściekł
wyspinać się tu? Jak się wrócę,
gdy słońce zginie w skalnej luce?...«

I dreszcz go przejął; z popod nóg
bezdenna przepaść w górę ziała — —
póki szedł, niemiał czasu dróg
przezierać: moc go jakaś pchała —
teraz go przeszył dziki lęk,
wbił buty w śniegu zwisły zmięk
i przywarł piersią do skał ściany,
śmiertelnym potem cały zlany.