Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Poezye T. 6.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

»Zlecę!« — pomyślał... Już go dłoń
ujmuje górskiej Matki-Śmierci —
pociągnie — wstrząśnie — Boże chroń!...
Już mu się owad w serce wierci,
co niewidzialny czycha z nór,
gdy tylko strach oplącze gór
i na swych bladych skrzydłach goni
zabłąkanego w skalnej toni.

I już go skała od się prze —
dostaje tysiąc rąk okropnych —
odpycha — w dół się cała gnie,
podcina opad śniegów kopnych;
już w bezdni świeci jasny mrok,
szkliwem tumani błędny wzrok,
rozchwiewa góry, niebo schyla,
słońce zatacza — — jeszcze chwila...

»Jezus Maryja! Runę! Ach!« —
drży strzelec, wtem się głos odzywa:
»Kogo obejmie Niemoc, Strach,
alpejskiej palmy ten nie zrywa!
A czyś to baba?! Dalej wprzód!«
Strzelec ściął usta, zaparł but,
wbił palce w szpary wystające,
dźwignął się — głową błysł pod słońce!...