Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Poezje Ser. 8.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

WÓDZ.

Spoglądał z barykady na wojsko w ulicy...

Szeregi smutne, czarne, zda się: las ponury —
czasem, nakształt milczącej letniej błyskawicy,
nad lasem zalśni bagnet albo odblask rury.
Stoją bez ruchu, wodza czekając skinienia,
groźni, jako lawina wisząca nad głowy;
jęk i śmierć krążą w chmurze owego milczenia,
jak straszne ptaki w chmurze zarazy morowej.

Spoglądał z barykady na wojsko w ulicy:
tak blisko — mówić można — lecz mówić nie warto — —
głupia bezmyślność świeci w żołnierza źrenicy,
stoi, bo mu kazano, strzeli, bo mu każą,
każą odejść — odejdzie; mordować — morduje — —
ludzie z duszą wszem myślom i czuciom zapartą,
z instynktami zwierzęcia, z ludzką tylko twarzą,
półniewinne oprawcy, mordercy i zbóje...

I z takich rąk ma ginąć zastęp górny, śmiały,
zastęp, co chce poruszyć z posady świat cały,
zastęp godny, by przeciw ruszyły do sprawy
pół-orły, pół-szatany na obłokach lotne?!
Od takich rąk ma runąć zdruzgotany, krwawy
sztandar prawdy i dobra, chorągiew zbawienia?
Te buty, jak kopyta bydła smrodne, błotne,
mają podeptać symbol duszy pokolenia?

Długie sny i nadzieje, te noce niespane,
setki lat mąk i bólów, krzywdy i katusze:
wszystko, w jeden ten sztandar na zwale zebrane,