Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Poezje Ser. 8.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wtem zmilkła, warknął bęben — pobladły kobiety —
u progu chaty stanął człowiek w kasku, w złocie,
za nim ostrza bagnetów, jako igły lodu
świecące się, gdy krwawo wstaje słońce wschodu...
Żołnierz spojrzał na wodza swego epolety —
też same... Jak złe gwiazdy, jak pomoru ślepie,
kędy błysną: płacz matek i żon słychać w stepie...
One to, jak harpunu zęby zakrzywione,
łowią synów i mężów i gdzieś w obcą stronę
pędzą i na niewolę rzucają w szeregi,
przegnawszy mil tysiące przez bagna i śniegi,
a precz w stepie, daleko, załamując dłonie,
sieroca Wolność siedzi przy zgasłem ognisku...
I tu musi być wolność! I tu od szlif błysku
muszą matkom i żonom blednąc białe twarze!
I tu wiatr musi latać, jak stepowe konie!
I tu muszą bagnety błyskać w progach chaty —
i tu być musi rozpacz — i tu widmo wraże
króla, co do swych ludów mówi przez armaty!
Zrozumiał żołnierz — — spojrzał na ramiona złote
wodza w błyszczącym kasku, z twarzą dumną, jasną,
zdobywcę barykady, wodza-bohatera,
który wojsku dziękował za dobrą robotę
i obiecywał wdzięczność cesarską i własną — —
schyla się, z trupa dłoni karabin wydziera —
i wypalił wodzowi w sam łeb!... Bryzła krew,
przyszłości rzucając siew!...