Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lić — wtrącił Krążel, patrząc na swoje oberwane spodnie. — Choćbyś chciał, to nie zarwiesz.
— Myślisz, że Daliński i Wierzycki zarabialiby tyle, gdyby jeden nie miał był stu reńskich miesięcznie z domu, a drugi nie żył na utrzymaniu u Schwarcwandowej? Mieli się za co elegancko ubrać i nikt im nie śmiał proponować trzydziestu reńskich za medalion naturalnej wielkości, bo taki, myśleli, goły jest, to mu byle co nietylko dużo — ale łaska.
— Świnie! — wtrącił Krążel.
— A potem — mówił dalej Merten, rozdrażniony coraz więcej — ojciec nie wie, że ja mam w tem porządnem towarzystwie opinię libertyna, moralnego potwora, dzięki temu, co komponuję, dzięki temu, co mówię, dzięki temu, że nie wciągam na siebie baraniej skóry. Widział mnie ktoś raz z Lottą na ulicy, to już dosyć; każdy wie, że iks, ypsylon, zet, ma takich Lot dziesięć, bo ma więcej pieniędzy na nie, ale że się z niemi na ulicy nie ma odwagi pokazać, to już dobrze.
— Bydło! — mruknął Krążel, gryząc wzięty ze stołu węgiel.
— Zresztą, jedno jeszcze. Żebyś ty wiedział, ile upokorzeń musi znieść człowiek, o którego biedzie wie jego majętna rodzina. Jak ci to dadzą uczuć na każdym kroku!... Czy myślisz, że