Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w salonie, nie w pokoju jadalnym, jak reporterów, a na imieniny żony z całej redakcyi oprócz kierownika działu politycznego i referenta spraw ekonomicznych, jego tylko jednego zapraszał na wieczór tańcujący. „E cóż, pan jest pan! Żebym ja taki był!“ mówili mu reporterzy „Bylebyła“ w swoich lśniących cylindrach, majtkach w kraty i różnobarwnych krawatach. Kpili sobie z niego w żywe oczy — każdy z nich mógł pójść gdziekolwiek do ogródka i zjeść kolacyę z aktorkami albo za gotówkę, albo na kredyt, albo za reklamę dla restauratora, dyrektora teatrzyku, lub autora wystawianej sztuki. Prawie wszyscy nad ranem wracali pijani do domu. Jego zaś kolacye kosztowały bardzo mało i trwały bardzo krótko: kupował dwa serdelki po trzy kopiejki sztuka, dwie bułki po półtorej kopiejki — i najczęściej zjadał to na mieście, w jakiej bocznej ulicy. W domu było tak przykro i smutno wieczorem: cztery ściany, piec, dwa krzesła, umywalnia, stół z brudną serwetą i zamazaną atramentem różową tekturą, komoda, koszyk i kuferek — wszystko. Prawda: było jeszcze w pokoju mnóstwo karaluchów.
Na stoliku zaś stała fotografia panny Ewy oparta o kałamarz, na oknie ładna butelka z likierem waniliowym dla „Milci“; kochał się