Przejdź do zawartości

Strona:Kazimierz Bujnicki - Biórko.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mazur rozszerzywszy ramiona, rzucił się ku niemu. Ogrodnik, bo nim była ta poważna figura, machnął swoją rydlówką na spotkanie gościa i byłby go w łeb ugodził, gdyby zwinny Perełka nie umknął z pod ciosu nagłym w bok skokiem i nie chwycił go potém za uzbrojone ramię, wołając:
— Także to panie Mateuszu, witają u was dawnych kamratów? —
Zdziwiony temi słowy ogrodnik, opuścił swój oręż i wpatrując się w Macieja, rzekł:
— Niech mię krety zjedzą, jeżeli cię poznaję, choć mię zaprawdę po chrzestném imieniu mém zowiesz!
— Ej, ej, bracisenku, słaba twoja pamięć. A dyć to zapomniałbyś jus Macieja Perełkę? He?
— Dalibógże to on! — rzekł tamten żegnając się — Aleś ty przyjacielu nie podobny do samego siebie! kudłaty, brodaty, aż strach! Rodzona matka nie poznałaby ciebie, nie tylko ja. Gdyby to w nocy, myślałbym, żeś upiór, i walisz prościuteńko z piekła!
— Idęć, moznaby zec, z piekła, ale nie gorącego, bo i owsem z zimnego bardzo, z Sybiru panie Mateusu! Ale o tém potém, a tera po psyjaźni pokaźno mi drogę do panienki.
— Do jakiéj? opamiętaj się!
— Do panny Starościanki, do panny Laury. I cegos tak bo wytsyscas ślipie? —
— Zwarjowałeś nieboże, alboś pijany!
— Ani to ani drugie! Mazur się nie upije od kufelka piwa, a toć jest wsytko, cem mię traktował was tutajsy kuchmajster, tać i rozum mój nie