Przejdź do zawartości

Strona:Kazimierz Bujnicki - Biórko.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po temu, i znalazł je niebawem, gdyż mur od strony pola nieco był zaniedbany i dużo w nim kamieni wzięło rozbrat z cegłami. Dokazawszy swego, ujrzał się w gąszczu nizkich krzewów, przez które przedzierać się mu z nie małym przyszło trudem, nim trafił na ścieżkę, a potém na kilka innych krzyżujących się ze sobą, między coraz wyższemi drzewami. — Cos to u kata za ogród? — mówił sobie — dziki las nic więcéj, a błędny, nikiéj cartowski młyniec! — A w tém wyszedł z tego gaju na wielki trawnik, na którym były rozrzucone klomby z nadobnych krzewów i kwiatów, jak to już podówczas na Litwie wchodziło w modę.
Przy jednym z tych klombów, stał człek w białéj kurtce z szerokim słomianym kapeluszem na głowie, i podcinał krzywym nożem gałązki jakiegoś krzewu. Maciej zatrzymał się z razu i chciał się w las cofnąć, gdy ten go spostrzegł i krzyknął. — A ktoś ty człowiecze? jakeś się tu dostał? Coś ci szpetnie patrzy z oczu! — I podniósł do góry rydlówkę którą miał tam pod ręką, czekając na odpowiedź przybylca.
Maciej podrapał się w głowę, nie wiedząc czy uciekać, czy dotrzymać placu, ale głos tego jegomości zabrzmiał mu w uszach, jakby znajomy. Postąpił więc naprzód i zdjąwszy czapkę ukłonił się a za odpowiedź wyrzekł:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki!... widzę, żeś chrześcijanin, ale tego nie dość; powiedz człecze, ktoś ty, i po co tu łazisz jak złodziéj? —
Lecz gdy słów tych domawiał, aż oto nasz