Przejdź do zawartości

Strona:Kazimierz Bujnicki - Biórko.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ileż to naprzykład?
— Ach! dwieście czerwonych złotych!
— Dwieście!!!
Zbladł trochę Bonawentura na ten wykrzyknik artysty, lecz prędko dodał.
— A dawano mi już zań 220.
— A czemużeś nie wziął?
— Bo.... bo,.... widzi pan, uważałem z miny targującego jegomości, że dałby więcéj, gdyby mu nie zabrakło pieniędzy. —
— Otoż i ów jegomość i waszmość wybaczcie, oba straciliście chyba rozum; jeden, że tyle dawał, drugi, że brać nie chciał.
— Czy to być może! A cożbyś, pan dobrodziéj, raczył mi za ten obraz ofiarować.
— Tysiąc złotych, najwięcéj. I to przez pamięć dla zmarłego, który był mym uczniem.
— O! ja nieszczęśliwy! dałem że się złapać. Zbójcy aukcjonowali z takim zapałem, jakby ten szmat płótna był z czystego złota! osobliwie jakiś przeklęty młokos pędził jak szalony i zdawało się że znawca!
— Wziął kopję za oryginał; to się zdarza pseudoznawcom.
— Bodajżeby go licho porwało tego pseudo: Otożem pięknie na ten raz użył miłego grosza!
— Czyjąż własnością był ten obraz?
— Jakiejś tam wdowy, nazwiskiem Olęckiej.
— Zapewne wdowy po moim Olęckim. No, to dzięki Bogu za ten dla niéj szczęśliwy przypadek; a waszmość masz się czem przynajmniéj pocieszyć, żeś choć nie chcący zrobił dobry uczynek; bo przecież musisz leżeć na pieniądzach, kiedy tysiącami sypiesz tak nie ostrożnie.
— A gdzie ja tam leżę na pieniądzach! ja ubogi