Strona:Kazimierz Bartoszewicz - Trzy dni w Zakopanem.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kopanem usłyszałem: izwoltie pasport! Brr! zdawało mi się, że jestem już w Płocku lub w Piotrkowie. Podobno »Klimatyka« jedyne to swoje zadanie wypełnia z całym zapałem i energją, sądząc zapewne, iż powołaną została do życia jako filia żandarmskawo atdielenja w Maczkach...[1]
Kiedy się przekonano, że paszporty mamy w porządku i nie przyjechaliśmy ani na żaden wiec socjalistyczny, ani nie przywieźliśmy ze sobą gotowej beczki dynamitu dla wysadzenia Gewontu i »Klimatyki«, ukłoniono nam się grzecznie i polecono zapłacić coś około czterech reńskich od osoby, jako opłatę taksy klimatycznej i za muzykę.

Napróżno dowodziłem, że nie tylko nie jestem muzykalny, ale przeciwnie, wszystkich muzykusów wysłałbym z chęcią extracugiem na dno piekieł. — »Klimatyka« była innego zdania i uważając, iż jedynie z zamiłowania do boskiej harmonii przybyłem do krainy skorków i łóżek bez kołder, ściągnęła ze mnie całkowitą należytość na utrzymanie orkiestry. Ba! kiedy zapłaciłem, to pójdę już wysłuchać muzyki zakopańskiej, zaszczytnie zapewnie wyróżniającej się wśród stowarzyszeń, oddających się kultowi fujar i trąb dętych.

  1. Tego rodzaju opieka już dziś nie istnieje.