Strona:Karolina Szaniawska - Sąsiadka.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przyjęłam go dość chłodno, spojrzał mi w oczy, chciał nawet w rękę pocałować, lecz rękę cofnęłam.
Dziś to zbyteczne, później zupełnie co innego, gdy już zostanę „siostra żony”... Miał jednak dziwnie smutną minę i tak pokornie na mnie spoglądał, że mimowoli dałam się wciągnąć w dłuższą gawędkę ze swoim „szwagrem”. Lecz w głowie mi się mąci, wypowiadam najsprzeczniejsze zdania, że aż się wstydzę za taki nieład w myślach; pani Orska pobłażliwie się uśmiecha, odchodząc, na pożegnanie całuje mnie w czoło, a ja, wielki Boże! rozczulam się i cała we łzach padam jej na szyję.
Uspokoili mnie jakoś, lecz sama nie wiem kiedy ręka moja znalazła się przy ustach Kazimierza, wyrywam ją niechętnie, on znowu rozbraja mnie spojrzeniem, na sercu tak mi słodko tak błogo...
Pani Orska wychodzi, „szwagier” zostaje na herbacie, ja znowu zamykam się swoim pokoju i kryjąc twarz w poduszkach, tłumię łkania, których powstrzymać dłużej nie byłabym w możności.

∗                    ∗

Nie mam odwagi pomówić z Zosią. Już, już zaczynam, otwieram usta, przygotowałam podczas