Strona:Karolina Szaniawska - Sąsiadka.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przez cały tydzień nie śmiałam wyjść do Kazimierza, który jak na złość zjawiał się prawie codziennie, przynosząc nuty, książki i kwiaty. Zosia śpiewa z nim razem, albo mu towarzyszy na fortepianie, a ja tu konam z nudów.
Na domiar nieszczęścia, w sobotę zeszło się kilka osób; nie było innej rady, położyłam się w łóżku udając chorą.
Lecz Fela, moja niby najszczersza z przyjaciółek, trafiła i tutaj.
— Biedna Jadwisiu, jakżeś zmizerniała! — powtarza z czułością.
— Czyż podobna?
— Nie wierzysz!
— Choruję przecież zaledwie od wczoraj.
— A jednak nos ci się wyciągnął, podsiniały oczy...
— Więc bardzo źle wyglądam?
— Okropnie! i staro...
— Naprzykład.
— Przynajmniej na lat dziewiętnaście!
Odetchnęłam, przez chwilę byłam w wielkiej obawie.
— Pocóż mnie straszysz? — wołam ze śmiechem ośmnaście czy dziewiętnaście to mała różnica.
— Nie żartuj — z powagą tłomaczy Fela — mama powiada, że panny w naszym wieku zawsze dwa lata ujmować sobie powinny, jakże tu ująć wyglądając tak staro... Ale, słuchaj, Zosia twoja siostrzyczka bardzo wyładniała, przystojna nie ma co mówić, szczerze jej zazdroszczę i wierzę, że miłość robi cuda.
— Miłość! — powtarzam machinalnie, a w oczach mi ciemno, czuję, że blednę, wszystka krew spływa mi do serca — Miłość! powiadasz...