Strona:Karolina Szaniawska - Sąsiadka.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Te nudne dysputy wyprowadzają mnie z granic cierpliwości... mój Boże! alboż ja na to mam lat ośmnaście, wesoły humor i chęć do życia, bym najpiękniejsze skarby młodości, które czas przecież z sobą zabierze, pogrzebała w czterech ścianach.
Mama zupełnie co innego, kobieta nie młoda (nie wiem dokładnie ile lat nasza kochana mateczka żyje na świecie), słowem, mama. Szanuję ją, kocham i zawsze w to wierzę, że wyjąwszy ją jedną, osławiona kapłanka domowego ogniska, jest tylko w dymie kuchennym uwędzoną, rozkrzyczaną jak indyk jejmością, a poetyczne wyrażenie bynajmniej z prawdą się nie godzi.
Kapłanka! co za szyderstwo! Sam dźwięk tego wyrazu przywodzi na mysl szlachetną postać kobiety, z dumą na czole, myślą od codziennych spraw oderwaną, a sięgającą w niebiosa; w rzeczywistości to nawet nie Hebe, lecz najpospolitsza klucznica, szafarka ze stwardniałą dłonią i pospolitemi ruchami. Nie rozumiem nawet, jak dobrze wychowany mężczyzna może gustować w takim okazie.
Sprzeczałam się też zawzięcie, bo mi szło o zasadę, tylko o zasadę, jak ojca kocham! Niech on nawet przepada za naszą Joanną, która świetnie umie gotować, ani się ździwię, ani mu nie zabronię, lecz gdy idzie o ogół inteligentnych kobiet, a ktoś mi prawi takie teorye, muszę koniecznie wypowiedziéć swoje zdanie. Że on chciałby widziéć swą żonę z kluczami u pasa i grubym fartuchu, zamkniętą w domu na dwa spusty, oddaną drobiazgom, prozaiczną, nawet gderliwą, lecz „dzielącą trudy” swego pana, któżby się dziwił, to tak wygodne i nie kosztowne, twierdzić jednak, że dla szczęścia rodziny wszystkie takiemi być mamy, równa się bluźnierstwu.
Więc też, gdy Zosia, bardzo oględnie przekonać