Strona:Karolina Szaniawska - Sąsiadka.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wystarcza, może odejść, nikt go nie będzie zatrzymywał.
Piękna gosposia znowu porządkuje i sprząta. Zamiata, jak mamę kocham, znowu zamiata, już nie wiem nawet który to raz od południa, zbiera książki i lalki, chowa, układa z całem przejęciem ważnością sprawy.
A to co znowu? Wdrapuje się na szafę ze ściereczką, kto wie, może i na piecu czego szukać zacznie.
Oryginalna!
— Panieneczko...
— Idźże, moja Zuziu! daj mi spokój.
— Pan Kazimierz powiada, że zostać dłużej nie może, i chciałby z panienką się pożegnać.
— Nie nudź mnie!
Ta nieznośna Zuzia jest strasznie ciekawa. Patrzy mi w oczy i złośliwie się uśmiecha.
Muszę przecież zapalić światło, poprawić włosy i ubranie, nasz melancholijny gość może jeszcze chwilkę poczekać.
Co za fatalność! znowu mam rumieńce. Przed samym wieczorem byłam zupełnie bladą, teraz, twarz mi płonie... Posiedzę jeszcze chwilkę, ochłonę nieco, bo tak do salonu wejść przecież nie wypada.
Słyszę w przedpokoju czyjeś kroki... może to Kazimierz odchodzi naprawdę... serce bije mi jak młotem... oszalałam chyba.
Już zbladłam, zniknęły rumieńce... czy można iść teraz, czemuż znowu jestem tak blada?... Mniejsza! byleby tylko nie pożegnał mamy i cioci i nie zdążył już odejść...

. . . . . . . . . . . . . . . .