Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rękami. Dotknąwszy pnia, chciał go ominąć. Potknął się jednak o nogę Kurta i padł jak długi.
— Do licha! — zawołał. — Miałem wrażenie, jakbym się potknął o but człowieka. Hej, wy tam na posterunku, do mnie! Biegiem — marsz!
Przybiegli tak prędko, że Kurt ledwie zdążył przekraść się wśród drzew i ukryć za jednym z dalszych pni.
Pułkownik podniósł się natychmiast i zapytał.
— Macie zapałki?
— Owszem.
Kurt cofnął się jeszcze dalej.
— Zapalcie! — rozkazał oficer. — Ale kilka odrazu, będzie lepiej widać.
Kurt usłyszał, że pocierają zapałki. Po chwili ujrzał w ich świetle całą trójkę. Na szczęście, do niego blask nie docierał.
— Widzicie coś? — zapytał koronel.
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Poszukajcie na ziemi! Usłuchali rozkazu.
Ah — rzekł oficer uspokojony. — Oto korzeń obrośnięty mchem. Zawadziłem o niego.
— Na pewno, sennor, — rzekł jeden z wartowników.
— Ostrożność nigdy nie zawadzi, zwłaszcza w takiej sytuacji, jak nasza. Dlatego miejcie uszy otwarte.
Po tych słowach oddalił się. Niebezpieczeństwo, które groziło Kurtowi, minęło. Prawdopodob-

55