Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani Cortejo nie mogli słyszeć rozmowy. Po kilku chwilach zjawił się Grandeprise. Miał ponury wyraz twarzy, przeczuwał bowiem, o czem zechce z nim mówić młody hrabia.
— Sennor Mariano, — rzekł — wiem, o co wam chodzi, ale oświadczam zgóry, że szkoda waszych słów.
— Sennor Grandeprise, nie bylibyście człowiekiem, ale djabłem wcielonym!
Strzelec rzucił spojrzenie, nieomal wrogie.
— Sennor, wiem, że jesteście innego zdania, niż ja, mimo że łotry te wyrządziły wam i waszej rodzinie niepowetowane szkody. Szanuję was dlatego. Nie wymagajcie jednak, abym dla was zmienił swoje poglądy. Dzień i noc myślałem o godzinie zemsty. Cierpiałem głód, niedostatek, poniewierkę, gdyż mówił mi jakiś głos wewnętrzny, że moje nadzieje się spełnią. Jestem szczery i chcę zemsty — nie kary. Nie moja w tem wina, że inaczej czuję, niż wy. To wina łotra, który leży przed wami. Wypędził mnie do dzikiej głuszy, która się stała moją ojczyzną. Niema w niej innych praw, tylko prawo „dark and bloody grounds“, prawo bezwzględnej i krwawej odpłaty.
— A więc nie chcę wpływać na waszą wolę. Cóż jednak zawinił wam Cortejo, że pragniecie jego męczarni?
— Nie chcę go wcale dręczyć. Nie mam do niego osobistej urazy. Jeżeli Mindrello się zgodzi, możecie mu wpakować kulkę w łeb. Obawiam się jednak,

33