Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/464

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   408   —

czną rolę odegrał i dziś jeszcze znany jest, jako wysoki dostojnik. Nie jest Turkiem rodowitym, a na stanowisko dzisiejsze dostał się ze stanowiska ulubionego sługi swego dawnego pana, bynajmniej nie wskutek zdolności umysłowych i zasług.
Zapłaciłem umówioną kwotę i rzuciłem okiem na ulicę. Miralaj stał nawprost drzwi i nie mógł mnie przeoczyć. Jak przewidywałem, przystąpił do mnie i zapytał:
— Czy wszyscy Frankowie tacy bojaźliwi, jak ty? Gdzie byłeś, kiedy reszta walczyła?
Co to za pytanie! Najchętniej byłbym mu odpowiedział policzkiem.
— Walczyliśmy także — odparłem obojętnie — oczywiście z tymi, którym niepotrzebnie pozwoliłeś uciec. Człowiek mądry myśli zawsze o tem, żeby naprawić błędy drugich.
— Kogo wypuściłem? — wybuchnął.
— Wszystkich, którzy wyśliznęli się tędy. Ponieważ nie usłuchałeś mej rady, ażeby obsadzić wyjście z tego domu, nie zdołałem sam ze służącym zatrzymać większej części tych łotrów wtedy, gdy wy byliście zajęci mniejszą. Co się stanie z pojmanymi?
— Allah to wie! Gdzie będziesz mieszkał jutro?
— Zapewne tutaj.
— Tu już mieszkać nie będziesz.
— Czemu?
— Wkrótce zobaczysz. Gdzież zatem można cię będzie jutro spotkać?
— U bareigiana Madeja, którego dom stoi w pobliżu Jeni Dżami.
Na to odwrócił się odemnie i odszedł bez pożegnania. Sprowadzono jeńców, otoczono ich i orszak ruszył. Nie oglądając się za nim, wróciłem do domu i zobaczyłem istotnie, dlaczego tu już jutro nie będę mieszkać. Ten sympatyczny oficer kazał podpalić dom Greka, a płomienie ślizgały się już po ścianach izb. To był prawdziwie muzułmański sposób zacierania niezbyt honorowego wspomnienia.