Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   30   —

Bejatów i dążymy przez góry do jeziora Kiupri. Czy mapa twoja cię nie zwiedzie?
— Nie, jeśli nie zwiódł mię Bulbassi.
— A zatem kładźmy się spać. Niechaj Bejaci czynią, co im się podoba.
Napoiliśmy konie w potoku i postaraliśmy się dla nich o żywność. Następnie pokładli się wszyscy spać, ja zaś udałem się do chana.
— Hajder Mirlamie, gdzie reszta Bejatów?
— W pobliżu; a czemu o to pytasz?
— Z nimi jest pojmany Bebbeh, którego chciałbym zobaczyć.
— Dlaczego chcesz go zobaczyć?
— Poczuwam się do tego obowiązku, ponieważ jest moim jeńcem.
— To nie twój, lecz mój jeniec; oddałeś mi go przecież.
— Nie będziemy się o to spierać; chciałbym jednak zobaczyć, jak się ma.
— Ma się dobrze. Skoro mówi to Hajder Mirlam, to jest prawda. Nie obawiaj się o niego, panie, lecz u siądź przy mnie; wypalimy po fajce.
Poszedłem za jego słowy, aby go nie rozgniewać, opuściłem go jednak niebawem i położyłem się spać. Czemuż nie miałbym zobaczyć tego Bebbeha? Źle z nim nie postępowano, bo za to ręczyło mi słowo chana, którym jednak powodowało coś, czego moja nieudolna przenikliwość w żaden sposób odkryć nie zdołała. Postanowiłem zaraz wczesnym rankiem na własną rękę uwolnić Bebbeha, a potem rozstać się z Bejatami. Z temi myślami zasnąłem.
Kto od świtu do późnego wieczora siedzi na koniu, ten znuży się, choćby był nałogowym jeźdźcem. Tak też było i ze mną. Spałem dobrze i twardo i zbudziłbym się był z pewnością dopiero nad ranem, gdyby nie mruczenie psa. Było jeszcze bardzo ciemno, kiedy otworzyłem oczy, mimo to poznałem wyprostowanego nad sobą człowieka.