Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   31   —

Chwyciłem za nóż.
— Ktoś ty?
To pytanie zbudziło także mych towarzyszy, którzy również natychmiast porwali za broń.
— Czy nie znasz mię, panie? — zabrzmiała odpowiedź. — Jestem jednym z Bejatów.
— Czego chcesz?
— Panie, pomóż nam! Bebbeh uciekł!
Zerwałem się w jednej chwili, a towarzysze za mną.
— Bebbeh? Kiedy?
— Nie wiem. Spaliśmy.
— Ah! Pilnowało go stu sześćdziesięciu ludzi i mimo to uciekł?
— Ich przecież niema!
— Odeszło tych stu sześćdziesięciu?
— Oni powrócą, panie.
— Dokąd poszli?
— Ja nie wiem.
— Gdzie chan?
— Poszedł także.
Na to chwyciłem Bejata za pierś.
— Człowiecze, czy zamierzacie może coś przeciwko nam? Źlebyście na tem wyszli!
— Puść mię, panie! Jakżeż możemy ci zrobić co złego! Wszak jesteś naszym gościem!
— Halefie, zbadaj, ilu Bejatów znajduje się jeszcze tutaj!
Panowała taka ciemność, że nie podobna było objąć okiem całego placu. Mały hadżi wstał, aby wykonać mój rozkaz.
— Jest tu jeszcze czterech — objaśnił zaraz Bejat — a jeden stoi zewnątrz u wejścia, ale tam, w drugim obozie było nas dziesięciu do pilnowania jeńca.
— Jak on wam uciekł? Pieszo?
— Nie. Zabrał swojego konia i trochę naszej broni.
— To dowód, że jesteście rozsądnymi i uważnymi dozorcami. Ale czemu przychodzicie z tem do mnie?
— Panie, schwytaj go napowrót!