Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   319   —

Poza tem nie wiedziała nic więcej. Podziękowałem jej i dałem upominek.
Aby Jakóba nie pozostawić bez wiadomości, posłałem doń Halefa, sam zaś udałem się do bramy „Boskiej“, skąd idzie droga do Salehieh, położonego na zachodniej krawędzi Ghuty i uważanego właściwie za przedmieście Damaszku. Przez tę miejscowość jedzie się do Biruty nad morzem Śródziemnem, oraz innych miast, leżących przy drogach, wiodących do Palestyny.
Przybyłem tam już pod wieczór. Nie byłem pewien, czy otrzymam dostateczne wiadomości, ponieważ na Wschodzie wobec zwyczaju budowania domów frontem na wewnątrz niepodobna obserwować drogi tak dokładnie, jak u nas na Zachodzie. Wtem ujrzałem kilku z owych nieszczęśliwych, którzy wykluczeni ze społeczeństwa ludzkiego, żyją przecież z jego miłosierdzia. Byli to trędowaci. Leżeli okryci łachmanami niedaleko drogi i wołali na mnie już z daleka, prosząc o datek.
Podjechałem ku nim, ale uciekli natychmiast, ponieważ nie wolno im dopuszczać zdrowych ludzi do siebie. Dopiero na kilkakrotne zapewnienia moje, że pochodzę z Zachodu i nie boję się ich choroby, zatrzymali się, ale nie dopuścili mnie bliżej, jak na odległość co najmniej dwudziestu kroków.
— Czego chcesz od nas, panie? — spytał jeden z nich. — Połóż datek na ziemi i oddal się!
— Jaki wam datek najmilszy? Czy chcecie pieniędzy?
— Nie. Kupić nic nie możemy, bo nikt nie wziąłby od nas pieniędzy. Daj nam co innego: trochę tytoniu chleba, mięsa lub cokolwiek innego do jedzenia.
— Czemu tu jesteście na dworze? W Damaszku są przecież szpitale dla trędowatych.
— Są przepełnione. Musimy zaczekać, aż śmierć zrobi nam miejsce.
— Chcę się od was czegoś dowiedzieć. Jeżeli mi powiecie, to dostaniecie jutro rano tytoniu na dwa ty-