Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   147   —

śniłem Persowi spotkanie z Soraninem; on także przystał na to, żeby ten człowiek został z nami w obozie.
W jakiś szas potem wrócili nukerzy[1] i donieśli, że Bebbehowie odjechali dość daleko ku południowi i zwrócili się drogą okrężną z powrotem ku wzgórzom Menwan. Nie było już powodu do żadnych obaw przed nimi, to też Persowie udali się na spoczynek po zarządzeniu przez nas i przez nich wspólnych środków ostrożności.
Udałem się do Amada el Ghandur i poprosiłem go, żeby i on zażył spoczynku.
— Spoczynku? — odparł. — Emirze, spokój ma tu tylko jeden; ten oto zmarły. Nie spocznie on niestety w grobach Haddedihnów, ułożony w ziemi rękoma dzieci swojego plemienia, które go opłakuje; legnie w tej obcej ziemi, nad którą unosi się przekleństwo Amada el Ghandur. Wyruszył, ażeby mnie wrócić ojczyźnie. Czy sądzisz, że ujrzę ją, zanim pomszczę śmierć jego? Widziałem obydwu, tego, który go przebił i tego, który kulą przeszył czoło jego wysokie. Umknęli obaj, lecz znam ich i wyślę ich do szejtana!
— Pojmuję gniew twój i rozumiem twą boleść, lecz proszę cię, zachowaj jasność oka twego! Chcesz jechać za Bebbehami, aby pomścić śmierć ojca; czy wiesz, co to znaczy?
— Tar — krwawa zemsta tak mi każe, a ja muszę być posłuszny. Jesteś chrześcijanin i nie pojmujesz tego, emirze.
Milczał przez chwilę, a potem spytał:
— Czy będziesz mi towarzyszyć, emirze, w ściganiu Bebbehów?
Odpowiedziałem przecząco. Amad pochylił głowę i rzekł:
— Widzę, że Allah stworzył ziemię, na której niema prawdziwej przyjaźni i wdzięczności.

— Tak nie jest. Tylko ty fałszywie się zapatrujesz

  1. Konni pachołkowie