Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   146   —

— Musi gdzieś tu leżeć w pobliżu.
— Poszukaj!
Kurd oddalił się, szukając strzelby, a my zostaliśmy na miejscu.
— Zihdi — szepnął Halef — on ucieknie.
— Tak, jeśli jest Bebbehem. Jeśli to jednak istotnie Soranin, to wróci i wówczas będziemy mu już mogli zaufać.
Nie czekaliśmy długo, kiedy z dołu zabrzmiało:
— Chodźcie tu, panie! Znalazłem i nóż i strzelbę.
Był to widocznie człowiek uczciwy; zeszliśmy więc do niego.
— Czy pójdziesz z nami do obozu?
— Chętnie, panie! — odrzekł.
— Ale z Persem nie będę mógł rozmawiać, bo mówię tylko po kurdyjsku i językiem Hagari[1].
— Czy dobrze umiesz po arabsku?
— Tak; schodziłem w dół aż nad morze i daleko aż na drugą stronę Fratu; znam te okolice i ich mieszkańców.
Ucieszyłem się tem, znalezienie bowiem tego człowieka było dla nas wielką korzyścią. Ukazanie się jego koło ogniska wywarło wielkie wrażenie, a największe na Amadzie el Ghandur, który na widok Kurda wyrwał się natychmiast z duchowej martwoty.
Młody szejk Haddedihnów wziął przybysza za Bebbeha i sięgnął po sztylet. Położyłem mu rękę na ramieniu i powiedziałem, że obcy jest wrogiem Bebbehów i znajduje się pod moją osłoną.
— Wróg Bebbehów! Czy znasz ich i drogi, któremi chodzą? — spytał Soranina.
— Znam — odrzekł zapytany.
— Więc pomówię z tobą jeszcze.

Po tych słowach odwrócił się Amad el Ghandur i usiadł znowu przy zwłokach ojca, ja natomiast wyja-

  1. Arabowie.